wtorek, 21 stycznia 2014

Rozdział 11

4 komentarze:
 Miłego czytania! :)
 
 
 
 
- A więc to ty jesteś tym człowiekiem – usłyszał po swojej prawej stronie. Kompletnie zdezorientowany zwrócił w tamtą stronę oba pistolety, ale nie wymierzył w nic konkretnego. A raczej nikogo konkretnego, nikt tam nie stał. Ale przecież stamtąd słyszał głos, prawda? Matt zmarszczył brwi. W tej chwili usłyszał za sobą:
- Tutaj, chłopczyku.
Dreszcz przebiegł po całym jego ciele. To dziwne, bo rzadko kiedy coś tak go przerażało jak teraz ten głos. Powoli odwrócił się, wciąż trzymając pistolety w gotowości. Jednak nie miał wielkich nadziei, że uratowałyby go, gdyby do czegoś doszło.
- Taak – głos przeszedł w szept, który w zamyśle miał wydawać się chyba rozluźniający. Ale dla Matta na pewno taki nie był – Wspominał, że jesteś szybki. Prawie nie zauważyłem, kiedy wyjąłeś te pistolety – rozległ się śmiech. – Żartuję. Patrz na to.
Matt zauważył cień szybko przemieszczający się wokół niego i dopadający do Mike’a. Nie zdążył nawet krzyknąć. Po chwili, która trwała wieczność, z gardła jego przyjaciela trysnęła krew, a on sam upadł na podłogę, twarzą w dół.
- Nie – chciał krzyknąć, ale wyszedł mu tylko słaby szept, a pistolety wypadły mu z dłoni. Dopadł do ciała Mike’a, wziął go w ramiona i odwrócił na plecy, by móc spojrzeć w jego oczy. Jednak on już nic nie widział, już go nie było. Nie było go z nim już gdy Matt wszedł do celi, ale teraz nie było go na tym świecie. Zupełnie. Nie będą już się ścigać w głupich zakładach, kłócić się o wyższość samochodów nad motorami lub na odwrót, nie będą już razem wykonywać misji, kraść, nie będą się razem śmiać, nikt się nie będzie do niego tak bezczelnie dobierać, nikt nie będzie mu mówić tylu sprośnych rzeczy. Nie będą mogli już nigdzie wyjechać i podrywać dziewczyn. Nikt nie będzie go wspierał w jego nienawiści do Vivian. Nikt nie będzie go pouczać o stosowaniu gumek. Nikt już nie będzie go kochać tak jak Mike. Jednocześnie jak brata i kogoś więcej.
Matt delikatnie odłożył ciało przyjaciela na podłogę i wstał. Podszedł do wcześniej upuszczonych pistoletów i zacisnął dłonie na swoich kochanych Berettach. Teraz wydawały mu się ciążyć.
- Prawda, że to dopiero było szybkie? Ha, ha, ha, niczym pieprzona błyskawica! Ten bachor nawet nie zorientował się, że nie żyje! – znów rozległ się ten ohydny śmiech. Matt zazgrzytał zębami, aż go szczęka rozbolała.
- Ty… - wykrztusił, patrząc w podłogę. Nie był pewien czy do niego dotarła cała ta sytuacja. Po prostu… było to takie nierealne. On i Mike już nigdy…? Oni… Nigdy…
Nagle podniósł ramiona i zaczął strzelać w miejsce, gdzie wydawało mu się, że słyszał śmiech. Słyszał jak kule odbijają się od ścian celi. Nie przejmował się, że któraś może go dosięgnąć. Nie dbał o nic. W miej niż minutę wystrzelił całe magazynki. Szybko i profesjonalnie wymienił je w jeszcze krótszym czasie. Znów zaczął obstrzeliwać celę. Gdy kolejny raz zabrakło amunicji, przestał. Rozejrzał się, zauważył łuski walające się po całej podłodze. Ale nie zauważył ciała. Ciała innego niż Mike. Matt zaczerpnął powietrza. A raczej chciał to zrobić, ale nie mógł. W tej celi było tak… duszno. I śmierdziało krwią. Dopiero teraz to do niego dotarło i chciał jak najszybciej stamtąd wyjść. Zaczerpnąć zimnego i świeżego powietrza na zewnątrz.
Omiótł jeszcze raz celę, specjalnie omijając ciało leżące u jego stóp. Zabójcy Mike’a już nie było. Przekroczył próg celi i zawahał się. Powinien wziąć Mike’a i pochować go jak przystało. Ale… nie mógł. Nie mógł nawet patrzeć na jego martwe, już stygnące ciało, a myśl o dotykaniu go mroziła mu krew w żyłach. Zdążył zaledwie odwrócić się w stronę, z której przyszedł, gdy za nim, z głębi korytarza wysunęła się jakaś postać i dopadł go jej głos.
- Niezły popis, chłopcze. Te nowe pistolety są takie szybkie. Ciężko ominąć kule z jednego, a co dopiero z dwóch.
Ten znienawidzony głos wkręcał mu się aż do czaszki, głęboko, aż do rdzenia mózgu. Zacisnął powieki licząc, że zaraz zniknie.
Jednak nie zniknął.
- Na imię masz Matt, racja? Tak, to na pewno o tobie mówił. Całkiem imponujący z ciebie chłopak.
Matt nie dał rady już dłużej stać bez ruchu. Zacisnął zęby i odwrócił się gotowy na wszystko. Tak jak się spodziewał – zobaczył przystojnego faceta. Gładka twarz, proste rysy, wydatne kości żuchwowe. Brązowe włosy do ramion i wąskie, ciemne oczy. Aż nie mógł powstrzymać uśmiechu na ten widok. Uniósł brew ogarniając jego nieskazitelnie czyste ubranie.
- Czemu wampiry muszą być tak zajebiście perfekcyjne – mruknął do siebie. Już go mało co obchodziło. Właśnie stracił najbliższą mu osobę, jedyną, którą mógł zwać „rodziną”. Teraz nic go nie trzymało na tym świecie, był gotowy na śmierć w każdej najbliższej sekundzie.
Ale wampir miał inne plany. Stał tam, nie ruszając się o krok w stronę chłopaka.
- I jaki miły. Może ja powinienem się tobą zająć, chłopcze. Na pewno nie pękłbyś tak szybko jak niektórzy.
Matt parsknął śmiechem i nie mogąc się opanować chichotał dalej, upadając na kolana. Podparł się dłońmi o zimną, kamienną podłogę. Uznał tą sytuację za niesamowicie śmieszną. Sam nie do końca zdawał sobie sprawę dlaczego. Czyżby już zaczynał wariować? Ciekawe co będzie kolejne. Widok latających jednorożców?
Krew, teraz już zimna jak sama śmierć sięgała mu ponad nadgarstki, a spodnie całe nią przesiąkły. Brunet rechotał dalej, ale jego śmiech nie miał nic z wesołości. Był histeryczny i coraz bardziej przypominał szloch. Wkrótce rzeczywiście zaczął prawdziwie płakać. Z boku musiało wyglądać to bardzo irracjonalnie. Przez cały ten czas wampir milczał. Matt, gdy już się uspokoił na tyle, by się opanować, uznał, że sobie poszedł.
Tak jednak nie było, o czym przekonał się wstając. Nadal tam był, grzesząc czystą białą koszulą i emanując niewinnością. Matt wpatrywał się w tą białą część jego garderoby i nie mógł znieść, że jest tak cholernie czysta. Nie powinna taka być po tym co widział na górze, a szczególnie nie po tym, co zrobił jej właściciel Mike’owi. Nie zastanawiając się wiele, ruszył na niego z gołymi rękami. A raczej nie gołymi, bo całymi we krwi. Nie udało mu się jednak nawet go dotknąć, bo został złapany za przeguby i unieruchomiony.
- A ty co wyprawiasz? Chcesz mnie ubrudzić? Zobacz jakie masz umorusane dłonie – wampir zwracał się jak do dziecka. A tego Matt nie lubił. Szarpnął się w uścisku, jednak nie miał nawet ułamka siły, jaką dysponował wampir. Ten tylko się roześmiał w głos. Po chwili jednak puścił go, odpychając na ścianę. – Jeszcze się spotkamy, spokojnie. Obyś nadal był w takim wojowniczym stanie.
Matt zsunął się po ścianie, o którą się opierał i usiadł w kałuży krwi. Nic już go nie obchodził ten typ. Chciał po prostu zniknąć, wyparować, zapomnieć o tym co przed chwilą miało miejsce.
Siedział tak kilka minut otępiały, gdy podbiegła do niego Vivian. Coś do niego mówiła. Matt spojrzał na nią nie rozumiejąc ani słowa. Rozejrzał się i stwierdził, że wampir zniknął. Podniósł się z wysiłkiem i spojrzał na dziewczynę.
- Mike nie żyje. Wracamy.
- Co? – Viv była wyraźnie zaskoczona. – Jak to nie żyje?
- No kurwa, normalnie. Jest trupem, nie oddycha i drętwieje. Twój mały, tępy móżdżek nie może tego pojąć?
Matt nie miał sił jej tego wszystkiego tłumaczyć. Wyszedł z piwnicy i skierował się do wyjścia z rezydencji Bachusa. Nie chciał już nigdy jej oglądać.
Nagle coś przyszło mu do głowy.
Poszedł do wielkiego garażu i zaczął przetrząsać rzeczy znajdujące się tam. Gdy znalazł to, czego potrzebował uśmiechnął się. Od razu poszedł na pierwsze piętro i zaczął wylewać ciecz z baniaka. Wchodził do każdego pomieszczenia i oblewał nią każdą ścianę i każdą większą rzecz w pokoju, potem wychodził na korytarz i go również oblewał. Nie zwracał uwagi na ciała porozrzucane po podłodze. Je również oblewał. Baniak zrobił się pusty już po paru pomieszczeniach, jednak to nic. Matt znalazł w garażu kilkanaście takich.
Gdy skończył z piętrem, przeszedł na parter. Tu było gorzej, ponieważ wszystkie ściany i cała podłoga zalane były krwią. Matt nie miał z tym jednak żadnego problemu. Na parter zużył osiem baniaków, ale w końcu było po wszystkim. Prawie. Matt spojrzał na górę utworzoną z ciał pod drzwiami. Zużył na nią cały baniak.
Do piwnicy nie miał zamiaru schodzić, więc wszystko było gotowe. Wylał mokrą ścieżkę prowadzącą od rezydencji do ogrodu i wyjął zapałki. Uśmiechnął się do siebie patrząc na palący się kawałek drewna. Jego uśmiech powiększył się znacznie, gdy owy kawałek drewna wylądował w cieczy. Ta w jednej chwili się zapaliła i stworzyła płonący tor aż do budynku. Dosłownie parę chwil zajęło ogniowi zajęcie całego, również wyższych pięter nie oblanych benzyną.
Matt roześmiał się w głos. To było takie piękne! Ogień pożerający ściany, drzwi, dym buchający z dachu oraz gorąco płynące od niego. Chłopak rozkoszował się przyjemnym ciepłem, które było miłą odmianą po chłodzie piwnicy. Gdy tylko o niej pomyślał miał nadzieję, że ogień dostanie się również i tam.
Ktoś złapał go za ramię. Matt w popłochu szybko odwrócił się i spojrzał na towarzysza. A raczej towarzyszkę.
- Lord cię za to zabije – oznajmiła mu po prostu Vivian. Matt zapomniał o niej na czas realizowania swojego planu. Teraz żałował, że nie została w środku.
- Nie obchodzi mnie to ani trochę – Matt uśmiechał się jak popapraniec, który właśnie spełnił swe najbardziej popaprane fantazje.
Blondynka tylko wzruszyła ramionami. Oboje ruszyli w stronę Caleba, który nadal siedział w samochodzie.
Matt nagle sobie coś przypomniał. Nie wiedział czy to przez świeże powietrze czy przez płonącą rezydencję za jego plecami, ale w głowie mu się rozjaśniło i usłyszał w głowie głos wampira: „Wspominał, że jesteś szybki”, „Tak, to na pewno o tobie mówił”. Matt zmarszczył brwi zastanawiając się nad jego słowami. Kto by o nim wspominał takiemu typowi? Czyżby… Nie, Marcel na pewno nie zadawałby się z takim… takim… wampirem. No właśnie. W końcu jedna rasa, może nawet są przyjaciółmi. Marcel żył już bardzo długo, a Matt znał go zaledwie kilkanaście dni. Nie mógł znać wszystkich jego znajomych. Ale na pewno blondyn nie powiedziałby nikomu o Macie. Przecież byli… no kim właściwie byli? Przyjaciółmi nie można było ich nazwać, współpracownicy to też za duże słowo jak na razie.
I właściwie gdzie był sam Bachus? W końcu to byli jego ludzie, więc co się z nim stało? Może nie był w stanie rozpoznać żadnego z trupów walających się po podłodze, ale tego starego chuja na pewno by poznał. Już nie raz widział jego tłuste cielsko, czy to z bliska czy z daleka. Nie chcąc zawracać sobie głowy takimi myślami, wmówił sobie, że na pewno był na wyższych piętrach, na które nie wszedł.
Chłopak westchnął wyczerpany i potrząsnął głową dla uzyskania świeżości myśli. Dalej będzie się nad tym głowił w domu, teraz trzeba szybko stąd uciekać zanim ktoś zauważy ogromne ognisko. A o to ciężko nie będzie. W końcu nie byli na końcu świata.
Gdy doszli do samochodu Caleb od razu na nich naskoczył.
- Nie odpowiadaliście mi! Już się bałem, że wpadliście! Nie wiedziałem co robić, wracać do domu, iść za wami, czekać tutaj?! – najwidoczniej rzeczywiście się o nich martwił.
- Dobrze zrobiłeś, że zostałeś. Teraz chcę jechać jak najszybciej do domu – Vivian usiadła za kierownicą i odpaliła silnik. Matt usiadł obok niej i wyjrzał przez okno, z którego doskonale widział łunę nad rezydencją Bachusa.
Caleb dopiero teraz zauważył krew na ubraniu Matta. Była ona praktycznie wszędzie, a spodnie aż przesiąkały nią siedzenie. Również dopiero teraz coś mu się przypomniało.
- A… gdzie Mike? – spytał dość słabym głosem.
- Nie żyje – odparł najzwyczajniej w świecie Matt. Nie wiedział tylko czy informuje o tym fakcie Caleba czy siebie. Chłopak nie wiedząc jak się zachować lub co odpowiedzieć siedział cicho z tyłu.
Nikomu w drodze z powrotem nie śpieszyło się do pogawędek. Atmosfera w samochodzie była ewidentnie ciężka i ponura. W końcu Caleb nie wytrzymał i zapytał:
- Co tam się stało? Nie odzywaliście się do mnie, nie macie zranień, ale Matt jest cały we krwi. No i nie ma Mike’a…
Żadne z dwójki siedzących z przodu pojazdu nastolatków nie odpowiedziało. Każde miało o czym myśleć. Jednak po chwili Viv zlitowała się nad kolegą.
- Nie chcesz tego wiedzieć, Caleb, uwierz mi, że nie chcesz.
Chłopak już otworzył usta i chciał o coś zapytać ale powstrzymał go wzrok Viv ujrzany w przednim lusterku. „Nie pytaj”, mówił.

sobota, 11 stycznia 2014

Rozdział 10

2 komentarze:

 Chciałam się jakoś zrekompensować moją strasznie długą nieobecnością, więc postanowiłam wrzucić kolejny rozdział znaaacznie szybciej niż zazwyczaj. Toteż zapraszam i mam nadzieję, że będzie się... podobać. :)
 
 
 
Około dziesiątej wieczorem byli już w pobliżu celu. Zostawili samochód wraz z Calebem na parkingu, jakiś kilometr od rezydencji Bachusa. Matt i Vivian poszli na pieszo, wcześniej przygotowując się odpowiednio. Teraz chłopak był już pod murem, który roztaczał się dookoła domu jak i ogromnych ogrodów. Z tego co wiedzieli, to Bachus uwielbiał ogrody: kwiaty, krzewy, drzewa, oczka wodne i inne. Matt odetchnął głęboko, uspokajając rytm serca, które waliło mu jak nigdy wcześniej przed jakąkolwiek inną akcją. Oczyścił umysł z wizji torturowanego Mike’a i otworzył oczy. Nawet nie wiedział ile czasu minęło odkąd je zamknął. Przyłożył dłoń do słuchawki w prawym uchu.
- Vivian? Jesteś na miejscu? – Mruknął cicho, licząc, że nikt go nie usłyszał po drugiej stronie muru.
- Tak. Możemy zaczynać – rozległo się w jego słuchawce.
Teraz Matt był już skupiony tylko na tym, co musiał zaraz zrobić. Wyjął z plecaka linę i związawszy ją wcześniej, zarzucił na wystającą kamerę. Na szczęście była na tyle dobrze umiejscowiona, że nie groziło mu oderwanie jej. Caleb wcześniej unieszkodliwił wszystkie kamery, zasłaniając prawdziwą sytuację fałszywym obrazem, więc nie groziło mu również zauważanie. Wszedł sprawnie po murze, który nie był za bardzo chroniony. Napięcie, pod jakim był, Caleb również zdjął. Zeskoczył po drugiej stronie i ukucnął dla pewności, rozglądając się za strażnikami. Nie było żadnego. To było niepokojące.
- Matt, cholera. U ciebie też nikogo nie ma?
Brunet przycisnął palec do słuchawki.
- Brak. Coś tu jest nie tak - powiedział bardziej do siebie, niż do dziewczyny i ruszył w stronę budynku. Po drodze było mnóstwo roślin zasadzonych na rozkaz pana tej willi, więc Matt miał pewność, że nie zostanie zauważony. Był zaledwie kilkadziesiąt metrów od bocznych ścian budynku, gdy głos w słuchawce znów się odezwał.
- Kurwa, Matt! Chodź tu natychmiast!
Wiedział, że Viv nie wzywałaby go z błahego powodu, więc nie zastanawiał się nawet nad reakcją. Ruszył prosto w miejsce, gdzie powinna teraz znajdować się dziewczyna. I rzeczywiście tam stała.
- Co jest? Czemu przerywamy? – Spytał i podszedł bliżej. Vivian wskazała mu coś na lewo od siebie, ale było zbyt ciemno by mógł zauważyć co. Dopiero, gdy podszedł jeszcze bliżej, zauważył, że to ręka. Sama dłoń, obcięta przy nadgarstku. Nie zrobiłoby to na nim większego wrażenia, gdyby nie to, że na jej wnętrzu była bardzo charakterystyczna blizna. Przebiegała ona poziomo przez całą dłoń, dokładnie przez środek. Mike zawsze się nią chwalił, a zdobył ją, zasłaniając się przed cięciem nożem jakiegoś idioty, kiedy był mały.
Matt o mało by nie zwymiotował. Przyjrzał się dłoni dokładniej i musiał przyznać, że to na pewno była dłoń jego przyjaciela. Te same paznokcie, o które blondyn tak dbał. Teraz jednak były połamane i zniszczone. Jak Matt się spodziewał, połowy z nich nie było. Te same małe blizenki na każdym palcu, które powstały na wskutek wielu ich wspólnych głupich zabaw.
Vivian położyła swoją dłoń na ramieniu Matta.
- Nie wygląda ona na starszą niż kilka godzin – stwierdziła; w jej głosie dało się usłyszeć współczucie.
Brunet zacisnął tak mocno pięści, że paznokcie wbiły mu się w skórę, tworząc krwawe półksiężyce. Nie zamierzał darować nikomu, kto śmiał zrobić coś takiego jego najlepszemu przyjacielowi. Pieprzyć rozkaz Lorda o niezabijaniu. Zamierzał zatłuc każdego, kto mu się nawinie, ktokolwiek wejdzie mu pod nogi.
- Idziemy – rzucił do Vivian, strącając jednocześnie jej rękę z ramienia. Nie potrzebował współczucia. I tak wiedział, że było one nieszczere. Vivian nienawidziła ich obu. Nie zastanawiało go również dlaczego nikogo nie ma w ogrodzie, ani dlaczego dłoń Mike’a leży jak zwykły śmieć wśród kwiatów. Nigdy do tej pory nie działał pod tak silnymi emocjami. Zazwyczaj w pracy był chłodny i opanowany, perfekcyjny. Jednak nie teraz, na pewno nie, gdy znajduje dłoń przyjaciela, na pewno nie, gdy jest możliwe, że w tym momencie chłopak walczy o życie.
Nie zauważył kiedy znalazł się pod bocznymi drzwiami do rezydencji, ale nie miał czasu się tym przejmować. Liczyła się każda sekunda. Nie patrząc czy Vivian idzie za nim, chwycił za klamkę. W razie, gdyby się okazało, że drzwi są zamknięte gotów był je szturmować do skutku. Jednak nie było takiej potrzeby, drzwi szybko stanęły przed nim otworem. Nie zastanawiało go to, nie miał czasu myśleć. Jeżeli wcześniej nie włączyła mu się czerwona lampka teraz na pewno powinna. Nic z tego, Matt pewny siebie skierował się do głównej części willi. Miał nadzieję, że ktoś mu się napatoczy i będzie mógł na nim wyładować swą złość. Nic się takiego nie stało. Dopiero teraz Matt uświadomił sobie, że zazwyczaj ludzie ich pokroju mają w rezydencjach porządne, nieautomatyczne zamki i mnóstwo straży. Stanął na środku korytarza i zmarszczył brwi. W tym czasie doszła do niego Vivian.
- Czyś ty kompletnie oszalał? Popsujesz całą misję. Przez ciebie Mike może zginąć – powiedziała, patrząc na niego z wyrzutem. To wstrząsnęło Mattem. Racja, jego zachowanie mogło mieć fatalne skutki. Nawet nie zauważył, że w głosie Vivian brzmiała odrobina troski.
- Chodźmy, znajdźmy kogoś, kto zaprowadzi… - Matt przerwał, gdy dziewczyna położyła mu dłoń do ust. Spojrzał na nią pytająco.
- Słyszysz? – Rozejrzała się po korytarzu, po ścianach, odwróciła się za siebie, a potem spojrzała na Matta. – Cisza. Kompletna. Coś tu jest zdecydowanie nie tak.
Puściła go i przeszła kilka kroków, do miejsca gdzie korytarz kończył się i odsłaniał główny hol. A hol Bachusa był naprawdę ogromny, mieściło się w nim mnóstwo stołów, krzeseł, kanap i stoliczków, porządny bar oraz mnóstwo innych rzeczy. Vivian zapaliła światło i głośno wciągnęła powietrze. W momencie, gdy Matt wyjrzał zza ściany żaden wystrój go nie interesował. A może raczej nie ten, który właściciel utrzymywał.
Wszystkie ściany były pokryte krwią. Krew była na każdym krześle, na każdej płaskiej powierzchni w holu. Gdy Vivian zapaliła światło stało się jasne, że nie mogli nic zobaczyć przez okna, ponieważ one też były umazane czerwoną posoką. Właściwie wszystko było. Nawet sufit i piękne, kryształowe żyrandole.
- Co tu się stało… - szepnęła Viv.
Jego też to ciekawiło, nawet gdyby wypuścili z Mike’a całą krew to byłoby za mało, by dokonać czegoś takiego. Odwrócił się powoli w stronę drzwi wejściowych. Przed nimi leżało dobre piętnaście zmasakrowanych ciał. Jeden trup nie miał głowy, drugi nogi, trzeci wnętrzności. Żadnemu z nich nie przychodziło do głowy co tu się mogło stać. Nagle Matt rozejrzał się w popłochu i prędko ruszył w poszukiwaniu zejścia do piwnicy. Jeżeli ci, którzy zrobili to ludziom Bachusa znaleźli Mike, to nie wątpił, że już było po nim. Po pięciu minutach znalazł wejście. Drzwi, jak wszystko inne w rezydencji, były otwarte i umazane krwią. Ubrudził dłoń, gdy naciskał klamkę, ale nie przejmując się tym, zszedł po schodach do piwnicy. Jednak gdy to zrobił, zaraz pożałował. Ciała leżały wszędzie, wszystkie były uszkodzone. Po całej podłodze walały się kończyny, wnętrzności, organy i głowy, a krew znajdowała się dosłownie wszędzie. Pobrudził sobie buty i gdyby nie to, że sięgały za kostkę to krew wlałaby się do nich. Matt widział wiele, ale takiej masakry nigdy. Coraz bardziej wątpił, że jego przyjaciel to przeżył.
Bardzo się więc zdziwił jak i ucieszył jak nigdy, gdy zobaczył Mike’a siedzącego pod kamienną ścianą w jednej z cel. Już chciał do niego podejść, ale coś go powstrzymało. Łzy, które napłynęły mu ze szczęścia i ulgi do oczu natychmiast wyschły, jakby nigdy ich tam nie było.
Mike, który tam siedział nie był jego Mike’em. Nie wiedział dlaczego to wie, ale był tego pewien. A gdy blondyn uniósł głowę, Matt mógł dostrzec zmianę w jego wyrazie twarzy. Mike był złamany, pokonany, pusty. Matt pokręcił głową w niedowierzaniu. Nie, nie, nie… To się nie mogło stać. Jego Mike… Teraz wyglądający jak zwykła, pusta skorupa. Prawie upadł na kolana, gdy nogi się pod nim zachwiały, ale w tym momencie dostrzegł ruch w rogu celi i szybko wyjął pistolet i wycelował w tamtą stronę. Jednak nie zobaczył niczego. Po kilku sekundach dostrzegł ruch kątem oka z drugiej strony. Odwrócił się tam, trzymając już dwa pistolety. Już zdążył pomyśleć, że to zmęczony psychicznie umysł płata mu figle, gdy usłyszał śmiech. I to na pewno nie był jego wymysł.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Rozdział 9

3 komentarze:


 Coś długo to zajęło, ale i tak pewnie nikt tego nie zauważył. No nic, zapraszam i życzę Szczęśliwego Nowego Roku! Oby był lepszy niż poprzedni :)
 
 
Po czterech godzinach byli już na miejscu. O tej porze roku Walia był piękna. Zielone drzewa, kolorowe łąki, pokryte tysiącami kwiatów różnego rodzaju; ćwierkające ptaki, latające motyle. Było ciepło i przyjemnie, na niebie tylko parę białych chmurek, które w najmniejszym stopniu nie przeszkadzały nikomu. Słońce świeciło przyjemnie, lecz nie nachalnie. Nie rozgrzewało skóry do czerwoności, tylko delikatnie ją ogrzewało. Od czasu do czasu powiewał przyjemny wietrzyk, który koił zmęczenie, odczuwane przez rolników na polach.
Lecz żadne z trójki, przebywającej w tym momencie w czarnym jeepie, stojącym na poboczu drogi, nie zwracało uwagi na pogodę. Dziewczyna zaglądała przez ramię brązowowłosemu chłopakowi, który stukał szybko po klawiaturze. Brunet, siedzący przy oknie myślał intensywnie. O swoim przyjacielu, który był w tym momencie więziony. A najgorsze było to, że nie mieli pewności, gdzie dokładnie. Oraz co oprawcy mu robili. Chłopak aż skrzywił się, ponownie wyobrażając sobie wszystkie możliwości tortur. Nie mógł pozbyć się tych myśli. Potrząsnął głową i zwrócił się do dwójki przy laptopie.
- I czego się już dowiedzieliście?
Szatyn przygryzł wargę, zastukał jeszcze kilka razy w klawisze, po czym podniósł wzrok na przyjaciela.
- Niewiele. Bachus ma całkiem sprawną ochronę. Elektroniczne alarmy, czujniki ruchu, czujniki podczerwieni, lasery. Na dodatek jeszcze ochroniarzy i psy przed posiadłością. A ona sama jest tak wielka… - chłopak przesunął wzrokiem po ekranie komputera. – Ma dokładnie trzy tysiące pięćset czterdzieści dwa metry kwadratowe.
Vivian zagwizdała z uznaniem. Matt spojrzał na nią i skrzywił się.
- Rzeczywiście, dużo. – Przyznał niechętnie. – Ale na szczęście doskonale wiemy, że zazwyczaj przetrzymują zakładników w piwnicy. To już znacznie skraca powierzchnię, którą musimy przeszukać.
Dziewczyna przewróciła oczami.
- Cieszę się, że chociaż jedno z nas jest optymistą.
Chłopak tylko syknął z rozdrażnieniem i ponownie spojrzał w okno. Musieli poczekać, aż się ściemni, by mogli zacząć działać. Czekanie było najgorsze. Nie mogli nic przez ten czas zrobić. A Matta denerwowało już powoli wszystko. To, że Vivian nie dawała szans Mike’owi wkurzało go najbardziej. Musiał się przewietrzyć.
Otworzył z rozmachem drzwi i rzucił towarzyszom spojrzenie jasno mówiące, że chce być sam. Przeciągnął się i rozejrzał. Tak, zachodnia Walia była piękna. Pola, łąki, kwiaty. Ale Matt nie miał, ani głowy, ani czasu o tym myśleć. Przeanalizował ich plan jeszcze raz. Poczekają na obrzeżach miasta aż się ściemni, potem podjadą bliżej rezydencji by później podkraść się pod mur. Będą musieli go przejść, ominąć strażników i psy, nikogo przy okazji nie zabijając, dostać się do środka, tam również uważać na ochroniarzy, znaleźć Mike’a w tej ogromnej posiadłości… No i go jakoś wydostać. Plan pokrętny, nie za dobry, ale jedyny jaki mieli. Dobrze, że Caleb już zorientował się, że da radę unieszkodliwić lasery, czujniki ruchu i inne cudeńka. Brunet nie miał już sił zamartwiać się o Mike’a. Co z nim robią, jak go traktują… Tylko o tym myślał przez całą podróż.
Odetchnął głęboko czystym, świeżym powietrzem, które mogło być tylko na wsi i ruszył powoli drogą. Musiał się przejść, ochłonąć. Rozjaśnić myśli, bo jak tak dalej pójdzie, to nie wytrzyma. Był już dobre trzysta metrów od jeepa, zostawionego na poboczu, gdy usłyszał na drodze przed sobą jadący samochód. Ustalili razem, że nie będą zdradzać swej obecności w tych stronach, tak miało być bezpieczniej, bo któryś z ludzi Bachusa mógł ich rozpoznać. W końcu nie raz się spotykali. Więc Matt szybko uciekł za drzewo i przykucnął w krzakach dookoła niego. Jedną dłoń położył na kolbie pistoletu, a drugą rozchylił gałązki, by widzieć samochód. Jak się spodziewał, był to czarny mercedes, dokładnie taki, jakim jeździli wszyscy ludzie Bachusa. Samochód przejechał obok niego, a brunet rzucił okiem na jeepa na poboczu i aż mu serce się zatrzymało, gdy uświadomił sobie, że mercedes się zatrzymuje. Mimo, że to nie była główna droga prowadząca do ich rezydencji, to może jednak parkowanie na jej poboczu nie było dobrym pomysłem.
Matt zobaczył dwójkę wysiadających mężczyzn, ubranych w dobrze skrojone garnitury. Syknął cicho, ale nic nie mógł poradzić, nie zdradzając swojego położenia. Nawet gdyby teraz nic nie zrobili, to na pewno powiedzą swojemu szefowi o nietypowym w tych okolicach samochodzie. Jednak nie sądził, by chłopi na polach nie dosłyszeli huku strzału i nie zobaczyli dwójki wysokich padających na ziemię facetów. Przygryzł wargę, zastanawiając się, co robić. Wyciągnął broń i powoli ruszył w ich stronę.
Ludzie Bachusa tymczasem zdążyli dojść do jeepa od strony kierowcy i zorientować się, że nikogo tam nie ma. Przyciemniane szyby na tylnych siedzeniach nie pozwalały im zajrzeć do środka, więc nie mogli wiedzieć, że tam jest dwójka ludzi, która właśnie próbuje poznać i zneutralizować wszelkie niebezpieczne mechanizmy w rezydencji ich szefa. Matt po raz kolejny przez całą tą cholerną podróż przeklął staruszka i jego rozkaz, o niezabijaniu ludzi. Był teraz tuż-tuż i mógł bezproblemowo załatwić sprawę, gdyby nie ten głupi rozkaz. A tu chodzi przecież o ich dobro. Matt rozejrzał się i uznał, że chłopi na polu są na tyle daleko, a mężczyźni na tyle schowani za jeepem, że nic nie powinno pójść nie tak. Wyszedł z krzaków i szarpnął jednego za kołnierz. Przeciął wcześniej wyjętym nożem jego tętnicę na szyi i pozwolił mu wykrwawić się na ziemi. W tym czasie szybko doskoczył do drugiego faceta. Z tym było trochę gorzej, bo nie było efektu zaskoczenia. Tamten nawet zdążył wyciągnąć pistolet, ale Matt rzucił nożem, który bezbłędnie wbił się prosto w czaszkę mężczyzny. Matt podszedł szybko do jeepa i zapukał w przyciemnione okno.
- To ja – powiedział i wyjął nóż z czoła mężczyzny, otarł go w szmatkę, którą wrzucił w kieszeń i schował go ma swoje miejsce. Drzwi otworzyły się, i wyjrzała z nich Vivian, której wzrok od razu przeszedł na dwa zabite ciała.
- Wiesz, że mieliśmy rozkazy niezabijania nikogo? – Spytała i uniosła brew, co irytowało Matta niezmiernie.
- Wiem, idiotko. Miałem patrzeć jak albo was zabiją, jeżeli rozpoznają, albo jak odjadą i przekażą szefowi informacje o czarnym samochodzie, stojącym na poboczu? To byłby wyrok śmierci dla Mike’a! – Matt pod koniec wypowiedzi uniósł głos, a dziewczyna nadal nie zmieniała wyrazu twarzy. Po chwili wzruszyła ramionami i wyszła z samochodu.
- Spoko, teraz trzeba ich ciała wrzucić do lasu, by nikt nie zorientował się za szybko. Potem pojedziesz mercedesem, by rolnicy nie nabrali podejrzeń, a krew na pisaku trzeba jakoś zamaskować.
Matt musiał przyznać, dziewczyna myślała podobnie do niego. Póki jeep zasłaniał ich w ogromnej części, mogli spokojnie przenieść ciała do lasu i wrzucić w krzaki, a piasek nasiąknięty krwią rozrzucić i pokryć innym. Po pierwszym deszczu powinno nie być nawet najmniejszego śladu. Zajęło im to dobre pół godziny, w których Caleb uwinął się z resztą zabezpieczeń. Teraz mógł pozbawić rezydencję w każdej chwili kamer, czujników ruchu i ciepła, a nawet prądu, oraz otwierać bramę i każde drzwi, otwierające się elektronicznie. Matt nie wiedział jak tego dokonał, ale pewnie i tak by tego nie pojął, gdyby mu wyjaśniono. Interesowało go tylko to, że mogli w końcu zacząć działać. Do zachodu słońca pozostało niewiele. Już teraz wszystko zaczynało kłaść się dłuższym cieniem.
- Jedźmy już – powiedział, po czym wsiadł do czarnego mercedesa i odpalił silnik kluczykami, które poprzedni kierowca zostawił w stacyjce. Nie czekając, aż Vivian upora się z jeepem, ruszył. Przez pierwsze dziesięć minut nic w krajobrazie się nie zmieniało. Po tym czasie wyjechali na asfalt i Matt wjechał w pierwszy skręt do lasu i zostawił tam samochód. Wyszedł z niego i westchnął głęboko. Cholera, zaraz będą odbijać Mike’a. A jak coś pójdzie nie tak? I... coś się stanie? Chłopak pokręcił głową. Nie, nie może tak o tym myśleć. Wsiadł do jeepa, którym Viv podjechała i razem ruszyli w kierunku rezydencji Bachusa.